10.04.2022

Z dziennika kierowcy „elektryka”

Tak się złożyło, że musiałem pojechać autem z napędem elektrycznym do miejscowości odległej o ok. 130 km od mojego miejsca zamieszkania. W przeddzień wyjazdu „zatankowałem” akumulatory do pełna, a system poinformował mnie, że mam prądu na przejechanie dokładnie 349 km. Dodam tylko, że ten model ma zasięg podawany przez jego producenta na przynajmniej 400 km. Ponieważ w miejscu docelowym nie było w promieniu 35 km żadnej ładowarki to i tak teoretycznie w obie strony powinno mi energii na pojechanie tam i z powrotem wystarczyć. Tymczasem rano w dniu wyjazdu, po zimnej nocy ( - 1 st. C) licznik wskazał już tylko 290 km zasięgu, co jednak nadal dawało mi szanse pojechania tam i z powrotem na zgromadzonym w bateriach prądzie.


Wyruszając w drogę pierwsze kilometry jadąc 100 – 120 km/h „poświęciłem” na rozgrzanie wszystkich elementów i średnie zużycie wynoszące 34,2 kWh/100 km niespecjalnie mnie przejmowało. Jednak po przejechaniu mniej więcej 20 km i widząc spadający zapas energii zwolniłem do 80 – 90 km/h. Przez cały czas właściwie wszystkie urządzenia wykorzystujące prąd elektryczny, poza ogrzewaniem i światłami do jazdy dziennej miałem wyłączone.

Cały czas jechałem trasą szybkiego ruchu, bardzo równo i wkrótce średnie zużycie ustabilizowało się na poziomie 25 kWh/100 km. Niestety, chcąc mieć pewność, że nie będę musiał po drodze gdzieś szukać ogólnodostępnej ładowarki i tracić czasu na uzupełnienie energii musiałem znów ograniczyć prędkość do 70 km/h. W ten sposób stałem się szybko ofiarą wyprzedzania nawet tirów, których kierowcom dawałem znak kierunkowskazem aby mnie bez obaw wyprzedzali, bo szybciej jechał nie będę.

Na miejsce dotarłem po 2,5 godzinach wyprzedzony przez kolegę, który na to samo spotkanie jechał sporo szybciej autem z silnikiem spalinowym i widząc moje tempo jazdy zapytał mnie przez telefon, czy oby coś złego się ze mną nie dzieje. Nic się nie działo poza tym, że oszczędzałem prąd na powrót rezygnując w pewnym momencie także z ogrzewania w moim „elektryku”. Na miejscu miałem 208 km zasięgu co pozwalało mi spokojniej myśleć o tym, że wrócę na jednym ładowaniu.

Powrotna podróż miała podobny przebieg: prędkość maksymalnie 80 km/h, bez włączonego radia i ogrzewania. Jedynym luksusem było uruchamianie co pół godziny ogrzewania fotela, gdyż temperatura na zewnątrz, wprawdzie niewiele, ale jednak spadła poniżej zera. Parkując pod domem zanotowałem zasięg 96 km. A więc „sukces”?

Policzyłem, że naładowanie baterii trakcyjnej do pełna w tym modelu kosztowało mnie ok. 170 zł. Podróż w obie strony zajęła mi 5 godzin. Koszty, które poniósł znajomy pokonujący ten sam dystans jadący autem z silnikiem benzynowym wyniosły mniej więcej tyle samo. On jednak jechał o dwie godziny krócej. Poza tym przez całą podróż w cieplutkim wnętrzu słuchał radia i ładował przez USB telefon. Jednym słowem miał odpowiedni komfort. Ja na tej trasie miałem możliwość podładowania auta tylko w jednym miejscu (w jakimś hotelu po uprzednim zaanonsowaniu się) i spędzeniu przynajmniej 4 godzin przy ładowarce. On minął po obu stronach drogi sześć stacji paliw.

Na koniec dodam tylko, że moje elektryczne auto było prawie dwa razy droższe od jego samochodu.